Repertuar uzupełniony

Dostałam wreszcie błogosławieństwo od doktora i po długich sześciu tygodniach leczenia kontuzji mogłam wyjść pobiegać. Całe szczęście, że w końcu trafił mi się sensowny lekarz, który nie stwierdził, że “za dużo trenuję, po prostu coś sobie naciągnęłam i po dwóch tygodniach bez biegania powinno być już dobrze”. Powyższą diagnozę postawił lekarz w Katowicach, do którego poszłam, kiedy mijał trzeci tydzień biegania z bólem. Kilometraż rósł, ból też. Zdążyłam jeszcze zrobić kilka mocnych treningów interwałowych, poczuć że w końcu wyhodowałam sobie w miarę satysfakcjonującą formę; przebiec najdłuższy dystans od co najmniej półtora roku; wystartować w triathlonie na dystansie sprinterskim. Cóż, intensywność w sprincie jest tak wysoka, że boli wszystko, i to od startu do mety, więc rozpierający ból w nodze był mocno zagłuszony przez ogólnofizyczne poczucie narastającego zmasakrowania.
Następnego dnia po starcie miałam robić kilometrówki na stadionowej bieżni. Adrenalina po zawodach jeszcze nie opadła, więc psychicznie czułam się przygotowana na taki trening. Noga.. stwierdziłam że jakoś przeżyję. Trening nie doszedł do skutku z powodu.. kolki (a jakże!), która jak zwykle dopadła mnie jeszcze na zawodach i jak zwykle nie chciała po ich zakończeniu dać mi spokoju.
Wcale nie chciałam na tym kończyć sezonu, w każdym razie nie biegowego. W zawodach biegowych ostatnio startowałam.. ostatniego dnia 2011 roku. To już naprawdę kawał czasu. W 2011 roku tęsknie przyglądałam się jesiennym imprezom, takim jak Bieg Niepodległości. W 2012 też. I w 2013. I – cóż..
Doktor zasugerował diagnozę, na którą zrobiłam bardzo wielkie oczy, ale czułam że niestety może mieć rację. Na rezonans szłam z duszą na ramieniu. Żeby tylko to nie było coś, przez co nie będę mogła długo biegać. Złamanie zmęczeniowe to nie było coś, co chciałam usłyszeć..
Tego jeszcze w repertuarze moich kontuzji nie było. Sześć tygodni bez biegania, i to w kulminacyjnym punkcie odczuwalnej frajdy z tegoż. Czyli, czysto teoretycznie rzecz ujmując, cała tegoroczna praca psu na budę.
Kiedyś takie zalecenie – półtora miesiąca bez biegania – rozwaliło mi świat, więc obawiałam się o to, co będzie tym razem. Triathlon jednak jest pod tym względem najlepszy. Kiedyś chodzenie na basen i jazda na rowerze wzbudzały we mnie wyrzuty sumienia, bo były rujnowaniem planu treningowego w bieganiu. Teraz, na szczęście!, te aktywności to również realizacja planu, więc w takich sytuacjach mogę po prostu mocniej się na nich skupić. I wszystko gra, przynajmniej do pewnego stopnia.
No więc przetrwałam. Wbrew obawom, pierwszego rozbiegania po przerwie nie zrobiłam w mocnym drugim zakresie, żeby przetestować, czy dużo straciłam przez kontuzję. Byłam wyluzowana i spokojna jak tafla jeziora w bezwietrznym dniu. To mnie trochę zdziwiło – oczywiście jak najbardziej pozytywnie. Podobnie jak spostrzeżenie, że chyba nie straciłam tak wiele.. Do tego, żeby się o tym przekonać, jeszcze dość daleka droga. Oby tym razem rozsądnie..
Miałam już takie kontuzje, które się leczyły same w niewyjaśniony sposób, i dowiadywałam się o nich na przykład w kolejnym rezonansie. W międzyczasie je rozbiegiwałam. Dziwny jest ten świat i dziwny jest mój próg bólu. Trochę jestem feniksem..
Mam szereg takich przyzwyczajeń, z którymi się bardzo mocno identyfikuję, i myśl o zmianie ich jawi mi się jako niemożliwa. Jednak, jak pokazuje życie, niemożliwe jest względne i dynamicznie się zmienia. Życzę sobie, żeby pielęgnowanie tej myśli było moim jedynym przyzwyczajeniem.