Pięć lat minęło wcale nie jak jeden dzień. Myślodsiewnia v. 2.0.

Tak się jakoś złożyło, że prawie skończyłam już studia. Jeszcze “tylko” napisać i obronić magisterkę i.. koniec. Jak to się stało? Kiedy?
Moje życie, moje priorytety, moje wszystko tak bardzo zmieniły się przez te pięć lat, że aż trudno byłoby mi to opisać słowami. Kiedy we wrześniu 2009 wyjeżdżałam z Gdańska do Warszawy – “z powrotem” do mojego miejsca urodzenia – nigdy w życiu bym nie przypuszczała, że wszystko potoczy się tak a nie inaczej.
Wygląda na to, że życie składa się z maleńkich, może trochę przypadkowych wyborów; z wchodzenia na ścieżki wybierane czasem z zupełnie innych powodów niż destynacje, do których doprowadziły. Czasem chwila refleksji nad dochodzeniem po nitce do kłębka – od aktualnego położenia do wyborów, które to położenie ukształtowały – przynosi zaskakujące wnioski. Gdyby nie kilka pozornie błahych decyzji – takich, które się rozwiązuje na zasadzie rzucania monetą i nie rozmyślania o tym więcej – byłabym zupełnie, ale to zupełnie gdzie indziej. Dosłownie i w przenośni – fizycznie, mentalnie, lokalizacyjnie.
Na pewno nie jest tak, że niczego nie żałuję, ale miejsce w którym obecnie się znajduję ma duży potencjał. Jeśli czegoś mi żal to tylko tego, że nie zrobiłam czegoś wcześniej, intensywniej albo rozsądniej, jednak stojąc na swojej drodze jestem przekonana, że nic lepszego nie mogło mnie spotkać. Przeznaczenie? Jedna z wielu możliwych dróg? A może przeciwnie – niepotrzebne błądzenie? To się okaże – a może wcale nie.
A więc co robi Asia o godzinie 21:00 w najdłuższą noc w roku? Układa się do snu, żeby wstać o piątej rano wyspana na tyle, żeby poranny trening (albo trzy) zrobić przynajmniej zgodnie z założeniami. Oh, really? Gdyby mi to ktoś powiedział pięć, sześć lat temu, śmiałabym się do rozpuku. To tak jakby teraz ktoś mi powiedział, że za kolejnych pięć lat będę księżną Anglii. Absurd i niedorzeczność. Według wyobrażeń sprzed kilku lat najdłuższą noc w roku najprawdopodobniej spędzałabym gdzieś na plenerowej imprezie, podobnej do Openera z 2008 roku – festiwal który był najbardziej wyczekiwanym punktem tamtego lata. Z perspektywą pójścia na jakieś studia, następnie podjęcia jakiejś pracy; bez żadnych sprecyzowanych supercelów. Najbardziej marzyłam wówczas o tym, żeby zająć się na poważnie szkoleniem psów, trenować z nimi agility i zajść w tym tak wysoko jak to możliwe. Wiedziałam jednak, że choć sprawia mi to wyjątkową przyjemność, nie jestem wybitnym talentem w tej dyscyplinie, a wymaga ona dużego nakładu środków finansowych, które trzeba będzie zarobić z tej jakiejś pracy, bez nadziei na jakikolwiek zwrot z inwestycji. Pozostawała też inna kwestia – sport z psem ma tę wadę, że sukces zależy nie tylko od dobrej, systematycznej pracy psa i człowieka, lecz także od zdrowia psa, o którego strukturze nadal wiadomo dość mało, a które psuje się czasem w zupełnie nieoczekiwanym momencie.
Zaczynałam studia jako człowiek z zupełnie innymi priorytetami. Poszłam na polonistykę, bo nie dostałam się na psychologię; pisanie kręciło mnie od zawsze i od najmłodszych lat ogarnięcie językowe przychodziło mi łatwiej niż większości moich rówieśników. Poszłam i byłam przerażona perspektywą konieczności pochłaniania ton książek, zatrwożona wysokim poziomem wiedzy historyczno-literaturoznawczej osób z mojej grupy zajęciowej. Nieco przytłoczona wielkim światem, jednak szybko przystosowująca się do nowych warunków. Doskonale pamiętam swoje pierwsze miesiące na uczelni. Wstawanie na poranne wykłady; całe długie dnie na uczelni; czytanie kilkunastustronicowych, potwornie nudnych opracowań na ćwiczenia z literatury staropolskiej i stres przed każdymi zajęciami, żeby tylko mnie nie zapytali, bo i tak nic z tego nie pamiętam.. Ponadgodzinne dojazdy autobusami stojącymi w korkach. “Śniadanioobiady” w postaci piwa i papierosa z ludźmi z grupy w przyuczelnianej Harendzie (Ani piwo, ani fajki nigdy mi nie smakowały, ale jeden z profesorów na pierwszych zajęciach stwierdził, że studiując na polonistyce nie da się nie palić, a kłąb dymu unoszący się nad drzwiami Wydziału jest naszym znakiem rozpoznawczym. Przez pewien czas chyba dla każdego z nas był to nieodłączny element polonistycznego rytuału przejścia). Powroty z imprez o trzeciej nad ranem i spanie do jedenastej. A najbardziej pamiętam to, że było mi strasznie zimno. Naprawdę. Każde wspomnienie z pierwszego roku polonu jest w mojej świadomości spowite warstwą przenikliwego zimna. Wtedy stwierdziłam, że zimna boję się i nienawidzę najbardziej na świecie. Zwłaszcza kiedy rano było -20 stopni, a ja szłam na wydział od stacji metra – raptem z półtora kilometra drogi, jeśli nie mniej – ubrana w trzy pary rękawiczek!, i wyłam z bólu, bo palce u rąk i stóp bladły, siniały, zamarzały na kość. Ile razy wracałam do domu z histerycznym płaczem; ile razy myślałam – autentycznie i całkiem poważnie – że już do tego domu nie dojdę i wolałabym wpaść pod metro niż jeszcze przez minutę przeżywać to co przeżywam. Przez kilka miesięcy prowadziłam wyjątkowo niehigieniczny tryb życia (nie do końca z własnego i świadomego wyboru) jeśli chodzi o spanie, jedzenie i ciepłe ubieranie się, a to odbijało się na moim funkcjonowaniu niezwykle wyraźnie. Przez kilka miesięcy byłam tak dziwnie psychofizycznie zamroczona, że pamiętam je jak przez mgłę. Nie jestem w stanie odtworzyć sobie w pamięci, co wtedy robiłam przez całe dnie, oprócz tego że próbowałam uczyć się do pierwszej sesji na studiach. Czarna dziura.
Na wiosnę zaczęło się wszystko rozjaśniać, latem było już całkiem nieźle, choć też nie do końca pamiętam co wtedy robiłam (bo nie trenowałam, a bez trenowania życie jednak było trochę pustawe). Za to już rok później przeżywałam chyba najszczęśliwszy czas w życiu, choć nawet wspominanie tego jako coś podobnego jest myśleniem złym i zgubnym (z powodów o których nie warto teraz pisać). Wiedziałam o tym już wtedy, dlatego kurczowo się tego nibyszczęścia trzymałam, będąc świadoma, że prędzej czy później za to odpokutuję. Drugi rok studiów był już zupełnie inny niż pierwszy. Zamiast wstawać rano na wykłady wstawałam i zastanawiałam się, z ilu zajęć mogę nawiać, żeby zdążyć pobiegać przed uczelnią. Na zajęciach odtwarzałam z myśli swój plan treningowy i zapisywałam na kartkach realizowane treningi, żeby upewnić się, czy dokonuje się progres czy wręcz przeciwnie. Zamiast na spacery, zabierałam psa na bieganie i dziwiłam się, w jak pięknym i dogodnym biegowo miejscu przyszło nam zamieszkać. A na studiach cały czas leciałam na czwórkach i piątkach, wkładając w zdobywanie dobrych ocen jeszcze mniej wysiłku niż zwykle. Niedługo później byłam już w stanie zdążyć na uczelnię na dziewiątą, robiąc wcześniej 15-kilometrowy trening biegowy, zdążając także wyspacerować psa i dojechać do centrum na rowerze. Szybko się przekonałam, że wybrałam sobie najlepszy z możliwych kierunków studiów i właściwie wszystko mi sprzyja. I sprzyjało, w każdym razie do pewnego momentu.
Dwóch kolejnych lat nie ma co opisywać, w każdym razie nie w jednym i tym samym wpisie. Tak czy inaczej, znowu jestem w dość ciekawym, być może nawet lepszym i bardziej perspektywicznym położeniu niż wtedy. Udało mi się zdać ostatni egzamin na studiach – o przebiegu wyżej wspomnianych napiszę kiedy indziej, bo to też interesujący temat; w ciągu tych pięciu lat poznałam ciekawych ludzi i nowe, fascynujące horyzonty. Zawodowo robię fajne rzeczy, mam cudne i kochane pieski, a proces treningu i spełniania się w sporcie sprawia mi ogromnie dużo radości. W międzyczasie trochę przemieszały mi się priorytety i (stosunkowo niedawno) sport wyszedł na piedestał. Od prawie czterech lat wygląda to w miarę podobnie, ale dopiero od pewnego czasu wiem, że wiem o co mi w tym wszystkim chodzi. To znaczy trzy lata temu też układałam sobie całe życie pod to, żeby móc sobie potrenować, ale wtedy robiłam to w konspiracji, a teraz nie wstydzę się tego przyznać. Mam nad czym pracować, wiem nad czym pracować i chcę nad tym pracować. Dlatego, skoro dochodzi 21:00, powoli oddalam się w objęcia Morfeusza..
Wybrałam sobie strasznie, strasznie fajną drogę. Czasem się zastanawiam jak to by było, gdybym ustawiała sport pod pracę, a nie pracę pod sport; gdybym w to nie “wpadła”. Chodziłabym na te wszystkie koncerty i imprezy, spontanicznie spotykała się ze znajomymi, chodziła spać bardzo późno w nocy i wstawała w środku dnia. Mogłabym pójść z psem na trening kiedy chcę i na jak długo chcę. I jeszcze zrobiłabym doktorat z polonistyki.
Ale.. to wszystko gaśnie, gdy konfrontuje się choćby z uczuciem satysfakcji po dobrze wykonanym treningu; z radością “władania światem”, gdy się biega o piątej nad ranem; z oczyszczeniem umysłu; z nieskrępowaną wolnością; ze zwycięstwa nad sobą i innymi; z dokonywania niemożliwego, które okazuje się tylko jednym z wielu łatwych dokonań; z poczucia że jestem, żyję, mam cel, chwytam dzień.
Oj, wracam…
10325252 10203041644454359 6908048949613276426 n