Eksperymenty.

Rzadko tu ostatnio piszę. Bynajmniej nie dlatego, że nic się nie dzieje – dzieje się dużo, zresztą jak zwykle, ale cały czas się zastanawiam, co z tego wszystkiego jest warte obszernych opisów. Zwłaszcza że jakoś nie mogę się powstrzymać od zaglądania co chwilę na Onet, a jak już tam zajrzę, to jakoś tracę fason do pisania.
No ale dobra. Jedziemy.
Do wczoraj myślałam, że lada dzień czeka mnie egzamin poprawkowy z historii języka polskiego, więc – oczywiście – miałam sto pomysłów na spędzenie weekendu i żaden z nich nie obejmował rycia w książkach. Jednak – znowu! który to już raz na tych studiach? – wygrałam los na loterii i mam egzamin dopiero w piątek. Mam pięć dni na nauczenie się tego – to z pewnością wystarczy, o ile nie zabiorę się do tego w przeddzień egzaminu. Biorąc jednak pod uwagę, że na tę nieszczęsną poprawkę przyjęła mnie jedna z absolutnie najwspanialszych osób na Wydziale, aż zachciało mi się tego pouczyć. Na pewno nie zostanę oblana przez złośliwość egzaminatora albo przez palnięcie jakiejś głupoty z mojej strony, a to jest wystarczającym motywatorem do tego, aby przyjrzeć się bliżej wymaganym zagadnieniom. Jeśli nie zdam, to będzie znaczyło że naprawdę jestem diachronicznym młotem. To się nazywa wzmocnienie pozytywne 🙂
Ale nie, to o egzaminie nie należy do tytułowych eksperymentów. Te, jak łatwo się domyślić, są czysto sportowe.
Na samym początku zeszłego tygodnia pojawiło się widmo rozsypania się, spowodowane przez nie do końca sprecyzowany ból w nodze. Ni to biodro, ni kolano, a jednak coś bardzo wyraźnie uprzykrzało życie. Na wszelki wypadek nadal nie chodziłam na spinning, a do tego byłam zmuszona zrezygnować ze środowej bieżni. Jednak jako że ból był tym razem naprawdę niesprecyzowany i nawet nie mogłam stwierdzić, skąd on się bierze i co go wywołuje, tego dnia radośnie poszłam na krótki bieg. I wróciłam zeń jeszcze radośniejsza, bo truchtanie wcale nie pogorszyło sytuacji, a nawet wręcz przeciwnie.
Boli nadal, ale coraz subtelniej, więc raczej nie umrę.
Mijający tydzień był o tyle przełomowy, że wyraźnie zaczął przypominać “stare dobre czasy”. Nie pojechałam co prawda rowerem na żadne długie przejażdżki (choć planowałam), ale – między innymi – w końcu rozbujałam się na trenażerze i spędziłam przemiłe i mocne dwie godziny z Justyną Kowalczyk za szklanym ekranem. Zsiadałam z niedosytem, ale musiałam już zsiąść, bo trzeba było zbierać się na uczelnię. Niedosyt był tym bardziej mile widziany, że na rower wsiadałam już po bieganiu. Stare dobre czasy, no jak nic.
A propos biegania. W zeszłym tygodniu pisałam, że wreszcie coś się zaczęło ruszać w mojej mózgownicy i całkowicie świadomie oraz dobrowolnie pobiegłam sobie 15-kilometrowe rozbieganko między warszawskimi mostami. Kiedyś to była rutyna, o której wcale nie zapomniałam przez te dwa ciężkie lata posuchy. Zeszłotygodniowy “patrol” był więc bardzo miłym przeżyciem i cieszył mimo ślimaczego tempa. Żeby poruszać się z taką prędkością te dwa i pół roku temu, musiałabym chyba biec tyłem i na czworaka. No ale nic to.
Ian Thorpe w którymś z końcowych rozdziałów swojej (skądinąd fantastycznej) książki napisał, że podczas powrotu do wyczynowego sportu po czterech latach przerwy odnalazł prawdziwą radość pływania i nie wie jak mógł bez tego żyć przez tyle czasu; że to jest w jego krwi. Doszedł też do wniosku, że jego młodzieńcza kariera była naprawdę fantastyczna i nie chciałby patrzeć na swoje teraźniejsze wyniki przez pryzmat tamtych życiówek. “Zresetował komputer” i cieszył się ze swoich “nowych” rekordów życiowych, bo były one potwierdzeniem jego ciężkiej pracy, jaką wykonał po podjęciu decyzji o comebacku.
No ale to jest Thorpedo. Chciałabym brać przykład z jego podejścia, lecz chyba nie będzie mi to dane.
Z jednej strony się cieszę, a z drugiej aż wstydzę się tym cieszyć: w tym tygodniu, oprócz kilku krótkich bieżków, na które nawet nie brałam Garmina, coby się nie stresować, powtórzyłam zeszłotygodniową piętnastkę. To cieszy, bo oprócz dzisiaj i zeszłego tygodnia ostatni taki dystans biegłam w Grzybnie w sierpniu, a wcześniej.. ho ho, tego nie pamiętają nawet najstarsi Indianie.
Tym razem biegłam w przeciwnym kierunku, czyli tak jak to bywało “wedle tradycji”. Garmina schowałam głęboko pod rękaw, żeby mnie nie korciło, aby tam zajrzeć i sprawdzić tempo. Wiedziałam że biegnę ślimorowo, około 6 minut na kilometr, ale było mi bardzo komfortowo i chciałam żeby tak właśnie pozostało. Gdybym zobaczyła na ekranie jeszcze wolniejsze tempo, zrobiłoby mi się przykro i pewnie już przez resztę dystansu nie skończyłabym się mentalnie samobiczować, a gdyby się okazało że biegnę szybciej, to przestraszyłabym się i zaraz zaczęłabym sobie wmawiać, że skoro za mocno cisnę, to zaraz padnę i doczłapię do domu marszobiegiem.
Biegło mi się dobrze. Jeszcze nie “fantastycznie”, ale naprawdę dobrze i jeszcze parę kilosów spokojnie mogłabym do tego rozbiegania dołożyć. Będę miała ku temu okazję w przyszłym tygodniu, bo w następną niedzielę zamiast piętnastki będzie osiemnastka, ha! A co mnie cieszy najbardziej to fakt, że – jak stwierdził Garminek, kiedy po zakończeniu wycieczki wykopałam go spod bluzy – rozbieganko to odbyło się w średnim tempie 5:34/km, a więc.. prawie jak za starych dobrych czasów. “Prawie”, bo patrole między mostami robiłam w tempie o ponad pół minuty szybszym niż dzisiaj, ale dzisiejsze tempo już naprawdę nie jest uwłaczające jak na spokojne rozbieganie, więc mam się z czego cieszyć. Tydzień temu było z kolei o pół minuty na kilometr wolniej, a najdłuższy prosty odcinek Wałem Miedzeszyńskim leciałam z wiatrem w plecy, czyli zupełnie odwrotnie niż dzisiaj. Dziś na tej drodze wszystko mi po trochu zamarzło..
Jest więc powoli, ale wyraźnie do przodu. Nie powiem, że to efekt ciężkiej pracy, bo jeszcze się takową nie tknęłam. Ale, Jezu, czekałam na to ponad dwa lata. Jakby nie patrzeć, od ponad roku (!) próbuję wracać do biegania i do tej pory odbywało się to z tak marnym skutkiem, że aż żal było o tym mówić. Ciągle coś nie tak. Jak tylko cokolwiek zaczęło być odrobinę mniej źle niż zwykle, to zaraz trafiała mi się jakaś beznadziejna kontuzja. A poza tym było stabilnie. Stabilnie fatalnie. A teraz chyba wreszcie zaczyna być dobrze, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Już coraz mniej okoliczności życiowych mi przeszkadza, a eliminowanie ich z pola widzenia postrzegam jako oznakę zbliżającego się sukcesu.
No ale to nadal nie są te eksperymenty, o których wspomniałam w tytule wpisu! Najwyższa pora do nich nawiązać. Nawiązuję zatem.
Zaczął się nowy okres treningowy w cyklu pływania z Mastersami. Bardzo ważny, ale irytujący, bo trzeba zacząć ogarniać swoje tempo poruszania się w wodzie, a ja tej umiejętności nie posiadam. W czasach gdy dużo biegałam, mogłam określić swoje bieżące tempo z dokładnością do 5 sekund na kilometr, ale jak widać w akapicie wyżej, ta umiejętność tymczasowo wyparowała. W wodzie natomiast nigdy jej jeszcze nie miałam. A więc w treningu, podczas którego mam popłynąć kilka setek, zaczynając zupełnie wolno, a kończąc bardzo szybko… nie przyspieszam prawie w ogóle. Różnica w odczuwalnej intensywności jest jak różnica pomiędzy spokojnym spacerem a biegiem na piątkę, a stoper ma to w nosie. Jeśli na najwolniejszych odcinkach nie skupię się na tym, żeby płynąć jak najwolniejszy żółw, to różnica między wolną a superszybką setką wynosi parę sekund. To mniej więcej tak, jakbym chciała pobiec najpierw wolny, a potem intensywny kilometr, i zamiast zróżnicować te odcinki pomiędzy trucht a szybki bieg, drugi z kilometrów pobiegłabym w tym samym tempie, dodając bezładne machanie rękami. Na pewno bym się bardziej umęczyła, na pewno bym podniosła tętno i intensywność wysiłku, tylko co z tego? Byłoby to kompletnie nielogiczne i bez sensu. I dokładnie tego samego doświadczam teraz w plywaniu.
Do tej pory w pływackim progresie dostawałam wszystko niejako za darmo. Na początkowym etapie wystarczy po prostu pływać, żeby pływać coraz szybciej. Mam nadzieję że jeszcze przez jakiś czas będę miała zwrot z treningu na tej samej zasadzie. Przynajmniej przez kolejne pół minuty na 400m, bo nie oszukujmy się: wynik 6:10 na tym dystansie jest OK, jeśli chodzi o pierwszy rok pływania, ale wysoce niesatysfakcjonujący, jeśli patrzeć przez pryzmat docelowych planów. Jednakże, skoro już uświadomiłam sobie pewne absurdy, nie chcę ich zostawić samych sobie, żeby dały się naturalnie ukształtować biegiem czasu. Niektóre problemy mogą minąć same, wraz z nabieraniem doświadczenia i “opływaniem”, ale niektóre, pozostawione same sobie, raczej tylko się pogorszą. Takim problemem jest właśnie zamienianie się w chaotycznego miotacza w przypadku chęci przyspieszenia. Ostatnio na treningu odkryłam, że dwusetkę w średnim tempie (tj. takim, w którym mogłabym płynąć i płynąć i płynąć…) pokonuję o dwie sekundy wolniej niż dwusetkę w superszybkim tempie, w którym z utęsknieniem wypatruję ostatniej ściany nawrotowej. To średnie tempo, zupełnie komfortowe lub zupełnie okropne, to tempo mojej aktualnej życiówki na 400m. Na wspomnianym treningu płynęłam takich dwusetek dwie, ale jestem przekonana, że mogłabym i dziesięć. A to oznacza, ni mniej ni więcej, że sprawdzian na 400m już teraz fizycznie byłabym w stanie popłynąć szybciej, jeśli tylko bym wiedziała, jak to zrobić – strategicznie, psychicznie i technicznie.
To jest odkrycie, które bardzo mnie deprymuje, bo skoro w tempie na 400m pływam zarówno komfortowe, umiarkowane dwusetki jak i dystans, na którym się umordowuję, to znaczy że coś jest bardzo nie tak. A więc teraz wertuję książki i portale internetowe w poszukiwaniu odpowiedzi. Wczoraj na basenie próbowałam pływać spokojne setki w łapach, na zmianę z takimi bez łap, liczyć cykle i usiłować schodzić z każdą setką o jeden na 25 metrów. W łapkach udało mi się zejść z ośmiu i pół cykli na sześć i – o dziwo – było coraz szybciej. Długa droga przede mną, zanim zacznę to aplikować do “normalnego” pływania. Zdążę się jeszcze nawkurzać.
A czasu coraz mniej..