Don’t stop me now, don’t stop me nooooooooooooow

Tym razem zacznę od końca.
Pobiegałam. HELL YEAH!!!!
Pani fizjoterapeutka znowu trafiła w dziesiątkę z metodą rehabilitacji- znów pozornie prostym, ale bardzo pomysłowym sposobem. I tak oto po trzech tygodniach znoszenia całkiem niemałego bólu, stan stopy poprawił się praktycznie po kilku dniach od.. założenia butów do chodzenia po domu. Odciążenie mięśni stopy i zmiana sposobu stawiania tejże podziałały bardzo szybko. W ubiegłym tygodniu przetestowałam stopę na kilku długich spacerach z psami i było z nią wszystko w porządku. Nawroty na ścianach basenowych przestały być torturą i wreszcie z powrotem mogę odbijać się dwiema nogami. Po dwóch tygodniach od wizyty już praktycznie nie ma śladu po bólu. Może jeszcze jakiś maleńki, ale to już nie jest nic niepokojącego.



Bardzo, bardzo mnie zmęczyła ta kontuzja- i fizycznie i psychicznie. Fizycznie, bo nie mogłam przecież nie chodzić, a kiedy już chodziłam, to wyglądałam i czułam się jak zombie. Przechodzenie z mieszkania na miejsce spacerowe z psami polegało z mojej strony na zaciśnięciu zębów i możliwie jak najszybszym przelocie po kilkusetmetrowym odcinku. Psy mnie ciągnęły jak wściekłe (czyli jak zawsze), a ja tylko czekałam na moment, kiedy będę mogła je puścić, odtajać i kontynuować spacer własnym, ślamazarnym tempem. Po raz kolejny pożałowałam, że nie nauczyłam Smoczka chodzić na luźnej smyczy, ale na codzień mi to nie przeszkadza, więc nie mam motywacji, aby go z tym cisnąć. Kiedy już zdarza się sytuacja, w której nieciągnący Smok byłby wybawieniem, to absolutnie nie mam nastroju na fundowanie mu tych nauk.
Przez to koślawe łażenie, które – przypomnę – trwało ponad trzy tygodnie!, zbliżałam się do załatwienia sobie kompensacyjnych kontuzji. W tym jestem dobra, o tak. Już zaczynały mnie boleć plecy, kolano drugiej nogi i takie tam, dobrze więc, że ratunek nadszedł w samą porę.
Psychicznie też już nie wyrabiałam takiego funkcjonowania, zwłaszcza że tak naprawdę nie wiedziałam, co się w tej stopie stało. I lekarze niestety też nie. Ból w ogóle nie mijał, trwając w niezmiennie niedobrym punkcie przez bite trzy tygodnie. Psychiczna rzeźnia.
Dzisiaj już nie wytrzymałam i wyszłam kawałek się przebiec. Niewiele, żeby nie przesadzić, bo trochę się o to obawiam, niemniej jestem bardzo zadowolona. Stopa nie odezwała się ani razu, nie roztliła się w niej nawet iskra niepokoju. Co więcej, nie spodziewałam się, że po ponad miesięcznej przerwie od biegania – biorąc również pod uwagę to, że przed kontuzją wiele się nie nabiegałam, bynajmniej.. – będzie mi się tak dobrze truchtać. Mogłabym spokojnie pobiec dychę (kiedy ja ostatnio przebiegłam 10 km? chyba w sierpniu..) albo i więcej. A nie mam absolutnie żadnych podstaw, żeby dobrze się czuć w biegu. Powiem więcej: wszystko w tym aspekcie jest na nie.
Dobrze, naprawdę aż dziwnie dobrze mi się biega, to jest podejrzane. Pewnie jak zwykle wszystko siedzi w bani. Nie mam już takiego ciśnienia na ściganie się sama ze sobą na treningach, nie mam również żadnej presji, żeby za miesiąc czy dwa pobiec coś, gdzieś i w jakimś czasie. Czuję taki luz, że aż sama się dziwię swojemu podejściu. W zeszłym roku, kiedy próbowałam podbiegiwać, byłam z góry skazana na porażkę, bo psychicznie nastawiłam się na wielką walkę. Wkurzałam się, że nie biega mi się tak, jakbym chciała, że nie sprawia mi to właściwie żadnej przyjemności, że jestem lata świetlne od poziomu na którym byłam. A teraz? Oczywiście czuję wielki żal i tęsknotę do tego co było, ale nastawiam się na coś zupełnie innego: mam nadzieję, że poziom biegowy, do jakiego dotarłam “wtedy”, w przyszłym roku nawet nie zauważę, bo będzie tylko przystankiem po drodze na “wyższe piętra”. Lekko nie będzie, to wersja optymistyczna, ale robię swoje. W tym roku mam nieporównywalnie łatwiej niż w zeszłym, bo zrobiłam już trochę fundamentalnej roboty. Przede wszystkim treningi pływackie mocno rzutują na to, jak się czuję na rowerze i podczas biegu. Płuca jakby większe, średnie intensywności mniej męczące, moc rośnie.
Muszę się jedynie bardzo, bardzo, bardzo mocno skupić na unikaniu kontuzji. Ciągle chcę za dużo, za szybko, za mocno. Wydolnościowo to wszystko wytrzymuję, nie wpadam od tego w chroniczne zmęczenie, ale mięśnie, stawy i inne przyczepy czasem nie potrafią sobie z tym poradzić. A jestem takim endorfinowym ćpunkiem, że jeśli funduję sobie naprawdę dobry trening (=krew, pot i łzy), to nie od razu czuję, że robię sobie coś złego. Mam nadzieję, że starczy mi siły i motywacji, żeby spędzać długie godziny na treningu, którego chyba nigdy nie polubię: rozciąganiu, prehabilitacji, ogólnorozwojówce. Choć przyznam szczerze, że ostatnio polubiłam ćwiczenia ogólnorozwojowe, bo.. też nieźle dają w kość.
Obawiam się niestety, że muszę też pomyśleć o tym słowie na “r”, które niesie za sobą dużo nudów i niekonstruktywnie spędzonego czasu: regeneracja. Fuuuuj. W ubiegającym roku chyba aż raz byłam w saunie i to dopiero pod koniec takiego tygodnia, w który już nie dałoby się wcisnąć więcej treningów. Ech.
(Przy okazji przyznam się, że mam poważną zagwozdkę związaną z techniką biegania. Głównie techniką lądowania, bo moim machającym się kończynom to już chyba nic na świecie nie pomoże. Z jednej strony mam dużo argumentów przemawiających za bieganiem na śródstopiu – głównie ten, że już na własnej skórze poczułam jaki to komfort i moc-  z drugiej strony kilka mądrych osób przekonuje mnie, że nie ma co cisnąć, zwłaszcza że moje drugie imię to Kontuzja. Sama już nie wiem, więc jeśli czyta mnie ktoś kompetentny, to nie mam nic przeciwko wysłuchaniu spostrzeżeń.)
Jeśli chodzi o pozostałe treningi, to wszystko idzie w dobrym kierunku. Jeżdżę na trenażerze do dwóch godzin na raz, wpadły też już pierwsze akcenty typu godzina mocniejszego kręcenia. Podczas gdy dwugodzinna jazda szosowa to najkrótsze z możliwych wyjść na rower, tyle samo czasu na trenażerze nie jest łatwą sprawą. Ratują mnie YouTube’owe playlisty z zapisami wywiadów ze sportowcami, wyścigów olimpijskich i tym podobne. Mam jednak podejrzanie niskie tętno na rowerze i nie wiem właściwie, czy to awaria pulsometru czy moja. Skoro stopa już przestała jęczeć, to wracam także na spinning. Pływanie także idzie w bardzo dobrą stronę. W czwartek miałam Dzień Bodźca: rano sprawdzian na kilometr w formie 5x200m z przerwami po 30 sekund- podobno taka forma testu jest dobrym wyznacznikiem na ten dystans dla triathlonistów pływających w piankach. Zmasakrowałam się przepotwornie. Podobno przed ostatnią dwusetką, co usłyszałam od obojga trenerów, wyglądałam już na umordowaną- i zaiste tak było. Finisz był koszmarny- już nie pamiętam, kiedy ostatnio zaaplikowałam sobie takie cierpienie. Ale to dobrze, a nawet bardzo dobrze, że potrafię się zmusić do takiego wysiłku na treningu, bo to zawsze była moja pięta achillesowa.
Myślałam że po porannej masakrze nic gorszego nie spotka mnie wieczorem na Inflanckiej, jednak tam było jeszcze gorzej. Najcięższy z możliwych treningów, jakie mogły się trafić, czyli sprinty: 6x100m (50 max, 50 luz) + 3x200m (100 max, 100 luz). Wypruwałam sobie żyły, bo Paweł bezlitośnie zaczął mnie podpuszczać, żebym goniła kolegę z toru obok (który, jak miałam wrażenie, wyprzedzał mnie o pół długości bez większego wysiłku, ech). Po setkach już ledwo żyłam, dwusetki wcale mojej formy (ani mojego ego) nie poprawiły. To było mocne uderzenie. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że obydwa czwartkowe treningi należały do TOP10 moich najcięższych treningów pływackich.
Teraz czekają mnie dwa tygodnie przerwy od treningów Mastersów. Zamierzam je spędzić jak najbardziej konstruktywnie, choć bardziej w biegu i na rowerze niż w wodzie. Plan jest taki, aby wygospodarować również odpowiednio dużo czasu na prehabilitację (jakie to ładne słowo, kradnę). No i na magisterkę, ekhm ekhm..
I jeszcze, last but not least, krótka informacja na koniec – opuściłam klub agility Fort. Szkoda, że tak się skończyła historia, z którą jeszcze rok temu wiązałam duże nadzieje i byłam gotowa naprawdę mocno się w tę działalność zaangażować. Niestety nie widziałam już innego wyjścia. Na początku przyszłego roku muszę zacząć się zastanawiać co dalej, bo bardzo mi zależy, żeby regularnie trenować ze Smokiem. Mam nadzieję że będę miała taką możliwość. Właściwie to muszę mieć.