All sports, all emotions.

Otworzyłam edytor tekstu i wstęp do tego wpisu rozpoczęłam zdaniem: “Dzisiaj będzie krótko”. Po prawie dwóch godzinach pisania widzę już, że krótko nie jest. Gdybym jednak miała określić najkrócej jak się da, o czym właściwie się tutaj rozwodzę, ujęłabym to tak: rozkminiam o tym, że nie warto za dużo rozkminiać. Czyli prawie jak zwykle.
Rzadko, praktycznie nigdy nie cytuję i nie omawiam swoich prywatnych rozmów z kimś znajomym, bo po pierwsze mi głupio, a po drugie wychodzę z założenia że on sam może to obwieścić światu. Tym razem jednak się skuszę, bo aż nie mogę się tym genialnym, a zarazem oczywistym wnioskiem nie podzielić z tymi, którzy być może będą tak samo zaskoczeni jako i ja byłam.



Dobra, ale do rzeczy. Po treningach na Warszawiance zawsze chwilę lub siedem chwil przesiaduję w biurze HUUB&WMT i oprócz tego, że omawiam wtedy dużo najróżniejszych spraw organizacyjnych, rozmawiam z wieloma mądrymi ludźmi. Zupełnie przypadkiem podczas jednej z takich rozmów uświadomiono mnie, po co właściwie uprawia się sport. Powyższe pytanie (z jakiego powodu JA to robię) zupełnie zbiło mnie z tropu, zwłaszcza że rozmawialiśmy akurat o tym, dlaczego pływacy nie stronią od ostrego imprezowania. Okazało się, że odpowiedzi “po to, żeby być coraz szybsza”, “żeby wygrać to i tamto”, “żeby zdobyć to i to” są tylko kwestiami pośrednimi. Najważniejszy i najbardziej “pierwotny” powód znajduje się w każdym zakamarku procesu stawania się coraz szybszym, wolniejszym, wygrywania, przegrywania i w ogóle każdego aspektu sportu, co ciekawe – zarówno od strony sportowca, trenera jak i kibica. Niezależnie od tego, czy dana osoba w uprawianiu sportu upatruje sposób na miłe spędzanie weekendów czy sposób na życie i zarabianie. Odpowiedź jest genialnie prosta, a jednak ostro uderzyła mnie w czachę i zmusiła do przewartościowania pewnych spraw.
Sport jest dla emocji.
Jezu, no tak. Może to ja byłam do tej pory wyjątkowo ułomna, ale naprawdę nigdy w ten sposób o tym nie myślałam. A to wyjaśnia wszystko. Właśnie dlatego biegacz-amator po męczącej umysłowo pracy zakłada buty i idzie wybiegiwać kilometry. Dlatego fani kolarstwa zbierają się w grupy i jeżdżą w peletonach. Dlatego wyczynowiec staje w blokach startowych. Dlatego olimpijczyk cieszy się ze złota. Wszystko to dzieje się dla emocji.
To pozwala mi zupełnie inaczej spojrzeć na linię startu, na rywalizację, na poprawianie własnych rekordów. Na wszystko to, co dzieje się w okresie przygotowań i to, z czego składa się zwycięstwo. Najbardziej wyraźnie widać to w pływaniu. Zawodnicy w basenie zawsze ścigają się przede wszystkim sami ze sobą, zawsze muszą dać z siebie sto procent, bo dopiero tablica wyników oznajmia im, kto zwyciężył. W kolarstwie albo w bieganiu można myśleć bardziej taktycznie, obserwować przeciwników. Nie zawsze trzeba dać z siebie maksimum, choć w trakcie walki zdarza się dać z siebie nawet więcej niż to. Wracając jednak do pływania – tam decydują ułamki sekund. Nie można twierdzić, że to ślepy los. Te setne sekundy to wynik ciężkiej, wieloletniej pracy. Można się spodziewać, że każdy uczestnik finałowego wyścigu na IO pracował bardzo solidnie i jest doskonale przygotowany do tego startu – zarówno fizycznie jak i mentalnie. Któryś z nich jednak musi być przygotowany lepiej. Któryś pracował ciężej i/lub mądrzej. Co to znaczy? Tego tak naprawdę nie da się dowiedzieć- i chyba ta zagadkowość jest najbardziej fascynująca. Trening to nauka i sztuka zarazem. Oj, nie chciałabym być trenerem.
Dzisiaj spędziłam dwie godziny na trenażerze przed telewizorem. “Ukryta Prawda” przegrała tym razem z programami sportowymi. Na początek weszły urywki Tour de France (Jeszcze niedawno nie emocjonowałam się aż tak bardzo tym wyścigiem- w tym roku oglądałam zmagania kolarzy z wielkim zainteresowaniem i.. wzruszeniem. Obok rywalizacji sportowej jest to również wielkie wydarzenie dla kibiców, nie tylko tych którzy fascynują się kolarstwem. Patrzenie na te tłumy, które wybyły na ulice po to żeby krzyczeć “Allez allez!”, osobliwi przebierańcy biegnący za kolarzami w ramach dopingowania ich- no i te wszystkie emocje, którymi targani są uczestnicy wyścigu). Najpierw solidnie się obsmarkałam ze śmiechu, oglądając kanał WATTS Zap (co za dobór muzy dla tych wszystkich bloopersów- naprawdę świetna robota!), potem dobiłam nos i kanały łzowe filmami z Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Tym razem jednak szczerym wzruszeniem. Mało brakowało, a darłabym się do telewizora “dawaj Gomez!”, “Phelps, nie daj mu się!”, “Jamajka wygrywaaaaa!” i inne takie. Nigdy się tak nie zachowywałam, ale to chyba dobry znak 😉
Mniej lub bardziej świadomie koncentruję się zawsze na reakcjach wielkich zwycięzców i wielkich przegranych. Dzisiaj z zaskoczeniem słuchałam zdobywczyni złotego medalu z IO2012 w kolarstwie torowym, która płacząc ze szczęścia przyznała się, że cieszy się strasznie że… to już koniec, że najgorsza harówa już za nią (2:38). Większość jednak nie werbalizuje swoich odczuć w ten sposób, częściej nie dowierza, że zdobycie najważniejszego i najwyższego w hierarchii złota zdarzyło się właśnie jemu. Niedawno oglądałam też wywiady z Ianem Thorpe’em, który absolutnie mnie oczarował. Michael Phelps jest zupełnie inny. Wiadomo, jak czasem coś powie, to klękajcie narody, aż ciary przechodzą przez całe ciało. Phelps to żywa legenda, cud natury, nadczłowiek, więc na jego słowa patrzy się z właściwej temu perspektywy. Oglądając wywiady telewizyjne mam jednak wrażenie, że niedawno miał dostawę trawy od swojego dealera. Nie wspomnę o jego minie, kiedy wchodzi na pływalnię przed wyścigiem. Dokładnie tak sobie wyobrażam postawę: “OMFG, co ja tu robię, gdzie ja jestem i jak ja się nazywam?!”. Proszę mnie źle nie zrozumieć, absolutnie nic nie insynuuję- żeby była jasność. Pragnę jedynie wskazać kontrast między nim a Thorpe’em, którego sposób bycia świadczy o tym, że jest naprawdę ogarniętym gościem. Kiedy włączyłam sobie losowy wywiad, nie mogłam się od nich oderwać przez dobre dwie godziny. Słuchałam go jak urzeczona. Rzadko się zdarza, żeby sportowiec tej klasy wypowiadał się w tak fantastyczny sposób. Oprócz tego, że usłyszałam milion mądrych zdań na temat jego kariery, zwróciłam też uwagę na pewne fragmenty, w które aż trudno mi uwierzyć. Mam na myśli na przykład to co mówi tutaj – 11:53. W wolnym tłumaczeniu: “Ludzie podchodzą do sportu zbyt serio. Jest tyle ważnych spraw na świecie, sport nie jest najważniejszy”. Jego rozmówca dokładnie zwerbalizował moje zdziwienie: “Jak to możliwe? Przecież żeby zostać tym kim zostałeś, musiałeś być pewny, że to co robisz jest najważniejszą rzeczą na świecie, jest twoim przeznaczeniem”. “Nie, to nieprawda. Osoba, która w ten sposób do tego podchodzi i uważa, że sport wypełnia sto procent jego życia, szybko się zatrzyma. Nie dojdzie do takiego poziomu, na który ja doszedłem.”
No i jeszcze Enzo Maiorca. Tym którzy jeszcze nic o nim nie wiedzą powiem tylko, że jest to człowiek, który w latach ’60 wbrew ostrzeżeniom lekarzy i naukowców przekroczył barierę nurkowania bezdechowego na 50 metrów. Teoretycznie tego nie dało się zrobić.
Rzadko oglądam filmy, więc dobrze się złożyło, że (już sporo czasu temu) zostałam namówiona na “Wielki Błękit”. Od razu po obejrzeniu zaczęłam szukać informacji o pierwowzorze bohatera granego przez Jeana Reno i postawiłam sobie za cel zrobienie z nim wywiadu. Absolutnie zafascynowała mnie jego postać i natychmiast urodziła mi się w głowie lista pytań, które po prostu musiałam mu zadać. Przeprowadziłam tę rozmowę już dość dawno, ale za każdym razem gdy ją czytam, odkrywam w słowach tego niezwykle mądrego człowieka coś nowego. Cieszę się że wreszcie mogłam pokazać ten wywiad światu i mam nadzieję, że wielu czytelników zainspiruje ona tak samo jak mnie. Zdecydowanie mój ulubiony fragment rozmowy to słowa Enzo, w których mówi: “Nauka nie brała w żaden sposób pod uwagę faktu, że nie byliśmy zrobieni ze stali, ale z krwi i kości, opatrzonych sercem i umysłem. Nauka odnosiła wszystko do czystego równania matematycznego, gdzie x jest zawsze liczbą określoną- i nie chciała zrozumieć, że człowiek ma w sobie pierwiastek boski, którego po ludzku nie da się zmierzyć!”
Tak, Enzo rzeczywiście wierzył w to, co podpowiadały mu intuicja i własny organizm. To rzadka umiejętność, zwłaszcza w połączeniu z tak wielką skromnością. Chciałabym chociaż w połowie wierzyć tak sobie i w siebie jak on.
W gruncie rzeczy trafiłam na dobry moment z publikacją tego wywiadu- uważam, że jest dobrą analogią do dokonań innego zawodnika, który nie wiedział że się nie da, więc zrobił coś niemożliwego. Yuki Kawauchi przebiegł właśnie swój jedenasty maraton w ciągu roku i – jak zwykle – złamał w nim 2 godziny i 10 minut. Ten człowiek tworzy historię i jest najlepszym świadectwem na to, że możliwości ludzkiego organizmu nie zawsze są mierzalne i łatwe do wyjaśnienia. Co by było gdyby słuchał innych? Gdyby stanął nad nim sztab mądrych ludzi, którzy indoktrynowaliby go na temat niebezpiecznych przeciążeń, kontuzji, niemożności biegania na takim poziomie nawet w połowie tak często jak on to robi?
Wynoszę z tych historii osobisty morał. Nawet więcej niż jeden. Najważniejszy z nich jest taki, że zbyt często niepotrzebnie szukam odpowiedzi na pytania za pomocą rozumu, zamiast znaleźć je w sobie. Pytam mądrzejszych od siebie i oczekuję od nich skierowania na właściwą drogę. Wierzę ich zapewnieniom i spostrzeżeniom. Wszystko mi mówi, że tak właśnie powinnam postępować, ale.. na te najbardziej fundamentalne pytania powinnam odpowiedzieć sobie sama. To ja chcę się znaleźć w tym, a nie innym miejscu na świecie i nikt za mnie nie wpłynie na przebieg wydarzeń tak, aby mi to wyczarować. (Jakby co: nie, nie mam zamiaru pobijać rekordu świata na 100m stylem dowolnym. Ani żadnym innym ;-))) ).
Zaczynam rozumieć, dlaczego tak strasznie trudno było mi wracać do biegania po długiej przerwie. Bo te emocje, których doświadczałam w trakcie cyklu treningowego zbyt często były niechcianymi emocjami. W tym czasie fundowałam sobie za wiele ogólnożyciowego cierpienia, żeby potrafić jasno rozgraniczyć funkcjonowanie ‘ogólne’ od bólu związanego z przekraczaniem strefy komfortu na treningu. Oczywiście tak czy inaczej uzależniłam się od tych emocji i nie mogłam pogodzić się z tym, że nie mogę biegać, ale kiedy organizm zaczął wychodzić na prostą, stwierdził że nie ma ochoty powtarzać tego co było. Jeszcze do niedawna byłam na etapie, na którym mój organizm próbował w każdy możliwy sposób obronić się przed wracaniem do treningu biegowego, ale.. przestałam już myśleć, że to się kiedyś odwróci. Ja to po prostu wiem i tego oczekuję. Aktualna kontuzja, przez którą nie biegam już od prawie miesiąca, wreszcie nie była urazem wynikającym “znikąd”, a zdarzyła się przez to, że wydolność i chęci wyprzedziły przygotowanie stawów i mięśni do podejmowanej aktywności. Innymi słowy, wszystko powoli wraca do normy. A biegać chce mi się strasznie, zwłaszcza bezpośrednio po pływaniu, które teoretycznie powinno mnie umęczać.
I tak oto dobrnęłam sprytnie do tematu pływania. Cóż, oranie basenu to obecnie większa część mojego trenowania. Trenażer i spinning dostarczają silnych emocji tylko wtedy, kiedy funduję sobie na nich ostrą jazdę, a na razie tego nie robię, bo nie mogę wstawać z siodła i obciążać prawie-już-wyleczonej (!) stopy. Niemniej, o ostatnich dwóch tygodniach treningów pływackich wprost nie mogę nie wspomnieć choćby jednym słowem. Rzadko się zdarzało, żeby udało mi się przepływać pomyślnie wszystkie treningi w danym tygodniu, a przez ostatnie trzy tygodnie chyba żadnego nie opuściłam. Co więcej, nie dość że ogólnie trenuje mi się nieprzyzwoicie dobrze, to ostatnio kolejno popłynęłam sprawdzian na 800m (na razie to co się dzieje w mojej głowie bezpośrednio przed startem kwalifikuje się co najmniej na długą terapię psychologiczną, a to przecież tylko głupi treningowy test!!!), w drugiej połowie poprawiając życiówkę na czterysta; w następnych dniach znowu poprawiłam wynik na 400, tym razem w zadaniu treningowym, oraz – tego samego dnia wieczorem – popłynęłam najszybszą w życiu setkę. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują jasno, z czego to wynika. Nie jest to epo ani dramatyczny skok formy. To poprawa funkcjonowania centrum dowodzenia, najważniejszej części ciała, dysku twardego, jakim zwykło nazywać się mózg. Po prostu po emocjonalnym samozmasakrowaniu się testem na szesnaście długich basenów stwierdziłam, że nawet jeśli kolejny trening będzie w założeniu mocny, to i tak nie ma potrzeby nadmiernego przejmowania się tym – to tylko jeden z wielu treningów. To najwyraźniej spowodowało, że jakaś klepka, która do tej pory nie mogła się ruszyć choćby o centymetr, gwałtownie odpadła i najzwyczajniej w świecie przestałam się bać ciężkiego trenowania. Przestało mi zależeć na rozważnym rozkładaniu sił, na zastanawianiu się ile zostało do końca i tym podobnych rozmyślaniach. Po prostu robię swoje i zaczynam świadomie pracować nad tym, żeby wychodzenie poza strefę komfortu kojarzyło mi się jak najlepiej. Jeżeli mi się to uda, to jestem przekonana, że to po stokroć zaprocentuje w bieganiu, a na tym chyba najbardziej mi zależy. Jeszcze do niedawna byłam pewna, że jeśli zdecyduję się na wiele lat coraz intensywniejszego treningu, tym samym zgodzę się na aplikowanie sobie coraz bardziej nieznośnego cierpienia. Może tak właśnie jest, ale już nawet na obecnym, początkowym poziomie czuję wyraźnie, że mimo wszystko fundowanie sobie dyskomfortu wraz z upływem czasu, przesyconego solidną pracą, jest coraz mniej niekomfortowe. That’s the key.
Wszystko jest dla emocji.
blabla