Hu-hu-ha, zima zła, a tu tyrać trza

A więc stało się TO.
Zrobiło się naprawdę zimno. Na tyle zimno, że nie zastanawiam się już, czy próbować jechać szosówką na Habdziny czy pojeździć na trenażerze. Nawet jak widzę, że zza okna kusi mnie słońce. Już teraz jest ono zdradliwe.



W ostatnich dniach podobno w całej Polsce spadł śnieg – wszędzie, ale nie w Warszawie. Jak dla mnie klawo. Dzisiaj rano pierwsze co przeczytałam na fejsbuku to news o pierwszym śniegu w stolicy. No nie, kurczę, mieszkam prawie w centrum miasta i nie widzę ani płateczka. Dla pewności wyjrzałam przez okno jeszcze raz. Nie ma. Poszłam z psami i wróciłam śniegu nie ujrzawszy. Chwilę później wyruszyłam na basen i.. półtora kilometra od domu przywitał mnie śnieg. Autentyczny śnieg – w ilościach śladowych, ale jednak szczelnie pokrywający trawniki i chodniki. Hmm – zawsze wiedziałam, że Czerniakowska to magiczne miejsce, ale żeby takie centrum ciepłego klimatu? Dobra, narzekać przecież nie będę – oby tak zostało jak najdłużej.
Przez ostatnie dwa miesiące przeszłam przez wszystkie etapy odziewania się w warstwy przed wyruszeniem z domu na Inflancką. Najpierw luksusowo: sandały, krótkie spodnie i koszulka na ramiączka. Wiatr we włosach, muchy w zębach, tan linesy. Potem prawie co tydzień dochodziła jedna warstwa, buty zmieniały się na bardziej zabudowane, a skarpetki na cieplejsze i dłuższe. Wczoraj już zabrakło mi warstw i pojechałam autobusem – a zima przecież jeszcze nawet się nie zaczęła! Co to będzie!
Nienawidzę komunikacji miejskiej. Pisałam już o tym wielokrotnie, więc nie będę znowu na ten temat marudzić. Mówiąc najkrócej, jeżdżąc autobusami czuję się wprost ubezwłasnowolniona, bo nagle nie mogę jechać tak jak chcę, nie mogę przejechać prosto z punktu A do punktu B, zaczynają mnie dotyczyć wszystkie korki i dziwne zdarzenia drogowe itp.
No ale nie o tym chciałam, nie o tym przecież.
Trenowanie zimą nie jest łatwe, ale z wielu względów całkiem nieźle mi się kojarzy, bo to właśnie jesienią i zimą zdarzyło mi się najwięcej biegać. Było cudownie, bo sto kilometrów biegania tygodniowo to jak niekończąca się dostawa dożylnego ćpania endorfin; poza tym jednak moje zimowe harce często miały w sobie szczyptę hardkoru. Latem nie ma takich problemów – wszystko jest łatwe i przyjemne. Zimą.. no właśnie. Pamiętam chociażby to, jak jechałam na basen rowerem z gładkimi oponami po świeżym śniegu, pod którym krył się lód, a o tym że Myka nie hamuje tak dobrze w w/w warunkach dowiedziałam się dopiero, jak chciałam skręcić, a pojechałam prosto i wyleciałam jak z katapulty przez krawężnik. W drodze powrotnej starałam się jechać trochę ostrożniej, jednak nie mogłam tak zupełnie dobrowolnie się wlec, bo miałam mokre włosy i było mi okropnie zimno. Wyryłam rowerem w latarnię tak, że spadł mi łańcuch. Cóż, jak to mawiają, “gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy”. Tym razem to był diabeł mrozu.
Zimą trudne staje się wszystko to, co latem jest miłe i przyjemne. Przez ostatnie lata (a raczej: zimy) wyjątkowo mnie to frustrowało i deprymowało. W tym roku podchodzę do tego dziwnie spokojnie. Tym razem nie jest to pogodna rezygnacja, gdyż odczuwam nawet coś w rodzaju krzty radości. Mam bowiem (relatywnie) dużo czasu do tak zwanego sezonu i jestem mocno zmotywowana, żeby ten czas przepracować jak najlepiej się da. Chętnie ujęłabym to jako “jak najmocniej”, ale to w moim przypadku jest bardzo ryzykownym określeniem. O przykład nietrudno: właśnie mija tydzień, odkąd ostatni raz biegałam, bo od tej pory kuśtykam sobie (nie)radośnie. Daję już radę pójść z psami oddzielnie na dwa spacery, więc jest nadzieja, że w końcu ten ból puści i będę mogła wrócić do uklepywania bieżni. Oraz do innych aktywności, które nie angażują bezpośrednio bolącej stopy, ale niestety są niemożliwe do zrobienia bez sprawnej stopy – na przykład do pompek i planków.
Szczerze jestem wściekła na zaistniałą sytuację, ale – o dziwo! – tak spokojnie do niej podchodzę, że jest mi z tym aż nieswojo. Może dlatego, że mimo kontuzji mogę przynajmniej bez większego dyskomfortu jeździć na rowerze oraz pływać. Z tym drugim bywa różnie, bo w poniedziałek na dobry początek treningu dostałam kopa w bolące miejsce, a wczoraj zrobiłam tak koślawy nawrót na ścianie, że odbiłam się centralnie z ‘newralgicznego miejsca’- dzięki czemu z płyty basenu do szatni szłam jeszcze dwa razy wolniej niż na nią wchodziłam.
Niemniej, co by się nie działo, trudno mi odmówić sobie zafundowania treningu w basenie. Wakacje i okres wprowadzający już się skończyły i teraz na każdym treningu, co by nie mówić, można trochę przycisnąć. Jestem tym absolutnie zachwycona, ponieważ umiejętność przyciśnięcia na każdym treningu jest u mnie wprost fabrycznie wbudowana, ale.. tylko jeśli chodzi o trening wytrzymałościowy w pierwszym i drugim zakresie intensywności. Nawet jak boli, zimno lub/i umieram, to dobiegnę te dwa kilometry albo pięć. Treningi szybkościowe – myslę teraz o bieganiu – zawsze były dla mnie wyzwaniem nie tylko fizycznym, lecz także – a może przede wszystkim – psychicznym. Podobnie jak strefa intensywności “poza skalą”-  teoretycznie do wykorzystania na zawodach, praktycznie nie wykorzystana nigdy (poza jednym wyjątkiem na Biegu św. Dominika, kiedy “złapał mnie” forumowy kolega Piotr i kazał mi za nim biec – wpadliśmy wtedy na metę pięciokilometrowego biegu po 18 minutach i 12 sekundach, a ja przez dłuższą chwilę nie wiedziałam jak się nazywam, gdzie są moje płuca i ile właściwie mam nóg).
To co robię w basenie jest w każdym wymiarze różne od tego, co robiłam do tej pory w innej dyscyplinie. A jako że robię to od dziewięciu miesięcy regularnie, to coraz mocniej czuję, że z kolejnych barier-nie-do-przejścia zostają małe bariereczki. Zaczynam powoli potrafić dokręcać sobie śrubkę i, kątem oka obserwując sąsiedni tor, myśleć sobie w duchu, że skoro już nie mogę szybciej, to znaczy że pora lecieć w trupa. Na ostatnich dwóch treningach na Inflanckiej w pewnym momencie aż upewniałam się u trenera, czy to z założenia jest trening do wyrzygu, czy może jednak będzie głupio, jak będę musiała zaraz się stamtąd ewakuować.

A przede wszystkim, last but definitely not least, zaczyna mi się chcieć startować. No serio, myślałam że nigdy tego nie powiem, ja – wyścigofob! Może piszę tak tylko dlatego, że do startów jeszcze długie miesiące. Pewnie tak, niestety. Ale obecnie tak sobie myślę, że kurczę, fajnie by było już ten rower wprowadzić w strefę zmian, ubrać się w piankę (i modlić się, żeby umieć się z niej sprawnie rozodziać) i stanąć na starcie. No dobra, może z tym stanięciem na starcie to przesadziłam, bo to jedna z najgorszych rzeczy w życiu. Ale żeby już płynąć, a najlepiej jechać, a najlepiej biec, a już zupełnie najlepiej to żeby widzieć metę. I napierać do wyrzygu, do uduszu, do ugotu. No więc czekam na to. I będę tyrać.
Na razie spokojnie sobie poczynam. W stosunku do mojego “wymarzonego planu” o wiele zbyt spokojnie. Ale cóż poradzić, jak się jest chodzącym (a teraz: kuśtykającym) nieszczęściem. Wierzę, że w końcu nastąpi ten oczekiwany przełom, kiedy organizm wróci na docelowe obroty i przestanę się uszkadzać co chwilę- a wtedy już będzie z górki.

Głowa powoli się odbuntowuje.

166265 1638576756616 5529856 n

Możliwość komentowania została wyłączona.