Czwartek, październik, boli, ciemno

Pamiętam to, jakby było wczoraj.
13 grudnia 2011 roku – jeden z wielu dni treningowych, w których miałam do wykonania punkt planu. Jeden z nie tak wielu dni pośród tych zaledwie kilku miesięcy, które przebiegałam pod okiem trenera Jakubowskiego. Owocny i obfity w bieganie okres. Ostatni miesiąc przed hiperporażką.



Zimno było jak w lodówce, a moje ówczesne 7% BF wcale mi nie pomagało znosić tej zimy. Pomagało jednak szybko i lekko biegać. A więc biegałam. Rano miałam do zrobienia 20 minutówek z przerwami po 2 minuty. Łącznie, biorąc pod uwagę 3 kilometry rozgrzewki i tyle samo schłodzenia, wyszło mi 20 kilometrów biegania ze średnim tempem 4:36’/km.
Fajnie było, powiedzmy. Bieganie ośmiu okrążeń wokół jeziorka, znanego jako oko wietrznego cyklonu, trochę ryło mózg. Ale nie tak bardzo jak to, co sobie przy okazji ubzdurałam. Przed rozpoczęciem głównej części treningu zdjęłam swoje puchowe rękawice (oczywiście pod nimi miałam drugą, lżejszą parę) i powiesiłam je na drzewie. Już podczas pierwszego okrążenia zauważyłam, że widzę tylko jedną z nich. Nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że były to rękawice ratujące życie i wiedziałam, że bez nich mogę zapomnieć o jakimkolwiek poruszaniu się po mieście z czuciem w palcach. Nie miałam w tym okresie czasu ani pieniędzy, żeby wybrać się na poszukiwania nowej, równie dobrej pary, więc każde okrążenie wokół jeziorka przyprawiało mnie o coraz większą rozpacz. Nie przerwałabym przecież treningu, żeby podejść do drzewa i sprawdzić, czy one tam są, więc przez ponad godzinę rozmyślałam, co ja biedna pocznę bez moich ultraciepłych rękawic (i czy zamarznę, poświęcając parę minut na szukanie ich pomiędzy przyspieszeniami a truchtanym schłodzeniem).
W sumie to gadanie o rękawiczkach jest prawie zupełnie pozbawione sensu, ale chodzi o coś innego: na treningu myślę o treningu- nic poza tym nie istnieje. Na trudnym bieganiu trzeba dodatkowo skupić się na zadaniu, albo – co jeszcze gorsze – liczyć. Rozproszenie w postaci głupich rękawiczek było więc naprawdę słabe.

Trening wyszedł dobrze, rękawiczki okazały się czekać na mnie w nieuszczuplonym stanie. W sumie miłe bieganie, choć trudne dla głowy.
Następnego dnia rano miałam do wybiegania luźne 8 km. Luźne, czyli po 4:48’/km. Źle ze mną nie było, tak myślę. Potem wróciłam do domu i wypatrywałam godziny 17:00, czyli pory wyjścia na drugi trening- tym razem na halę AWFu.
Pierwszy raz tam byłam. Spodziewałam się psychicznego hardkoru i nie zawiodłam się. Przyzwyczajona do biegania po stadionie na Agrykoli, pełnym biegaczy-amatorów, zderzyłam się z brutalnym środowiskiem akademickich sportowców. Ja, nieobeznana w temacie i ciągle zbaczająca na skrajny tor, i tłum słusznie zdenerwowanych moim nieogarnięciem biegaczy, którzy wciąż musieli się na mnie drzeć, żebym spadała z pierwszego toru.
Nie wiedziałam co będę tam biegać, ale już wychodząc na trening wiedziałam, że nie będzie miło. Mówiąc prościej: stojąc w autobusie czułam, że wszystko mnie boli, a wstając z siedzenia przez chwilę widziałam ciemność. Ale nic to: mogłam tylko mieć nadzieję, że trener nie przygotował dla mnie straszliwej masakry.
Nadzieja matką głupich, jak to mawiają. Po 15 minutach truchtania polecono mi pobiec 2 kilometry po 4’/km, 2 kilometry po 3’55 i kilometr “szybciej”, z luźnymi przerwami po 6 minut.
Jak tylko to usłyszałam, padlam trupem. Nawet dzisiaj trudno mi to przechodzi przez klawiaturę, ale w tamtej sekundzie, stojąc przed trenerem, spłynęłam rzewnymi łzami. Udając, oczywiście, że wszystko jest w porządku. Musiałam być chyba mało wiarygodna, zresztą nie dało się zauważyć tej rozsypki. Niemniej: pobiegłam.
4’/km było wówczas moim tempem okołostartowym na 10 km, ale interwały zawsze zaczynałam zbyt szybko. Tym razem było jednak idealnie, bo przede mną biegła koleżanka-sparingpartnerka. Pierwszy raz (i ostatni!) biegłam ‘na czyichś plecach’ i uświadomiłam sobie jaka to nieoceniona pomoc. Nawet w warunkach halowych, gdzie przecież nie ma wiatru.
Zarówno pierwsza jak i druga dwójka wyszła mi naprawdę dobrze – i pod względem tempa, i samopoczucia. Było znacznie spokojniej niż się spodziewałam. Ostatni kilometr pobiegłam w 3 minuty i 38 sekund – czyli, jakby nie patrzeć, 8 sekund wolniej od życiówki na tym dystansie. Trener Jakubowski uśmiał się serdecznie, a siedzący obok niego trener Wrona stwierdził, że “nawet się nie zmęczyłam”. Na dobre zakończenie treningu poleciałam dwie dwusetki po 36 i 37 sekund, przetruchtałam 10 minut i wróciłam do domu, czując się dużo lepiej niż przed treningiem. Znowu się okazało, że im gorzej, tym lepiej.
Było trochę takich treningów, zwłaszcza w tym okresie, kiedy biegałam po 100 km tygodniowo. Następnym razem, kiedy pojechałam na bieżnię-welodrom (jak ludzie dają radę biegać po ścianach?) spodziewałam się znacznie lżejszego uderzenia, bo wiedziałam, co będę biegać: 2 serie po 5 dwusetek. Haczyk polegał na tym, że na ten trening po raz pierwszy w życiu założyłam kolce.
O słodki Jezu.
Po zakończeniu treningu łydki telepały mi się, jakby należały do autonomicznego organizmu. Dojście do autobusu było niemałym wyzwaniem, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co poczułam rano.

Mówi się, że jeśli po obudzeniu się można poczuć, że nic nie boli, to znaczy że się umarło. W takim razie to był sam punkt kulminacyjny mojego istnienia. W miejscu łydek miałam dwa ogromne skurcze, które przy dotknięciu palcem bolały tak, jakby ktoś je ściskał imadłem. Ze schodów bardziej zeskakiwałam jednym susem niż schodziłam. Zaczęłam się nawet martwić, że coś sobie pourywałam w mięśniach, bo nigdy w życiu nie miałam takich zakwasów.
Oczywiście następnego dnia poszłam się rozbiegać – 16 km po 4’58. Siłą woli, bo chciało mi się wymiotować z bólu. A dzień później, zatem dwa dni po bieganiu w kolcach (podobno zakwasy osiągają apogeum właśnie dwie doby po zmasakrowaniu) czekał mnie trening siły biegowej. Zwykłe skipy zamieniły się w torturę, a rozbieganie zahaczało chyba o drugi zakres, gdyż absolutnie mi wtedy zwisało, czy biegnę szybko czy wolno- i tak strasznie cierpiałam. Lepiej było biec szybko, bo wtedy męczarnia trwała parę minut krócej.
W Wigilię także miałam ciekawy trening. 16 km rozbiegania z dziesięcioma 35-sekundowymi rytmami. Mały kruczek: tego poranka piaskarki wypięły się na robotę i wszystkie chodniki były pokryte warstwą lodu. “Biegacze tańczą na lodzie”. Ostatni rytm nie był przebiegnięty, lecz zjechany – w dół z Mostu Siekierkowskiego.
To była naprawdę ciekawa zima. Wspominam ją bardzo dobrze i z wielką tęsknotą, choć aż śmieję się z niektórych absurdów, do jakich wtedy dochodziło. Gabinet dentysty był jak bramy raju- dojeżdżałam do przychodni tak umęczona, zamarźnięta, bez czucia w dłoniach i stopach, że z rozkoszą siadałam na fotelu tortur i rozmyślałam o tym, o ile przyjemniejsze jest znoszenie leczenia kanałowego od cierpień na mocnych interwałach.
Niestety trochę przegięłam. Nie było dnia, żebym nie fundowała sobie jakiegoś hardkoru. Jeśli nie treningiem, to życiem. W pewien sposób nawet uzależniłam się od tego uczucia. Bardzo często znajdowałam się na granicy pomiędzy kontrolowanym “nie jest dobrze” a “pieprzę to wszystko, chcę umrzeć teraz“.
Przekonałam się na własnej skórze, że organizm, na który głowa nakłada jakąś presję, zrobi wszystko żeby temu podołać. Uruchomi wszystkie możliwe i niemożliwe systemy obronne, żeby nie chorować, nie zmęczyć się za mocno, nie rozmyślać, nie kontuzjować się… Brzmi jak plan doskonały, ma jednak jeden mankament: nie da się trzymać siebie w nieskończoność na tak krótkiej smyczy. Mnie wystarczyło stosunkowo niewiele, żeby wszystko się posypało. W styczniu skończyłam biegać u trenera Jakubowskiego – przyszłam do Niego z założeniem, że będę z Nim biegać tylko przez parę miesięcy, bo potem mieliśmy wyjeżdżać do Belgii na stałe. Trzy dni po zakończeniu współpracy z Trenerem zwyczajnie się rozsypałam. Wróciłam pod skrzydła trenerskie Wojtka, dostałam plan treningowy, który zakładał dużo biegania, ale takiego, jakie lubię najbardziej. Plan modyfikowalny w zależności od wszelkich zmian lokalizacji, pogody i samopoczucia. Słowem: taki, który odebrałam jako ulgę. Wystarczyły mi trzy dni, żeby się kontuzjować. A potem wszystko poszło jak kula śniegowa.
Podobno jestem straszliwą ekshibicjonistką emocjonalną, więc przynajmniej powstrzymam się od szczegółowego opisywania kilku następnych miesięcy. Przeszłam chyba przez wszystkie etapy wariactwa, od ataków histerii i kilkugodzinnych napadów płaczu z patrzeniem w ścianę (nie wiem jakim cudem Wojtek zachowywał wówczas poker face), poprzez próbę zajechania się na rowerze (najpierw na trenażerze, a od wiosny na zewnątrz: około kwietnia już byłam w takim stanie, że po 3 godzinach snu – bo więcej nie mogłam spać – przejeżdżałam ok. 100 km na Myce, po drodze kilka razy łapiąc się na tym, że coś mi się śni). Aż do pozornego pogodzenia się z losem, to znaczy absolutnego wyparcia faktu, że kiedyś biegałam i będę jeszcze w ogóle mogła kiedyś biegać.
Najsmutniejsze, że moja kontuzja nie była wcale wyjątkowo straszna – to ja ją taką zrobiłam. Normalny biegacz poradziłby sobie z takim urazem w kilka miesięcy i wróciłby do zwykłego trybu treningowego. Ale po co się rehabilitować jak człowiek, skoro można zrobić z tego życiową tragedię, nie..?
No dobra. Co było dalej, to chyba każdy już wie. Organizm, któremu wreszcie dano normalniej pożyć stwierdził, że teraz on przejmuje dowodzenie. I na długo zablokował mi możliwość decydowania o tym, co chcę robić. Nie polecam.
Nie wiem ‘co by było gdyby’, ale nie wróżyłam sobie świetlanej przyszłości. Zupełnie przypadkowym i nieprawdopodobnie szczęśliwym trafem spadł mi z nieba WMT. Boże, jak mi tego było trzeba. Wielokrotnie już pisałam, co dobrego pływanie zrobiło dla mojego umysłu (oraz popsutego kręgosłupa), więc nie będę się już powtarzać.
Nigdy nie miałam poczucia, że biegnę szybciej, bo bodziec treningowy przesunął moje granice wydolności, szybkości czy siły. Zawsze mi się wydawało, że po prostu dzięki konkretnemu treningowi przyjęłam do wiadomości, że mogę pobiec tyle i tyle, i mogłam to wreszcie zrobić. I że pogodziłam się z bólem i dyskomfortem albo oddemonizowałam go. Dlatego właśnie najlepiej wychodziły mi treningi, na które przychodziłam z kiepskim samopoczuciem. Wiedziałam wówczas, że skoro już jest źle, to będzie tylko gorzej. I tak było, ale nie musiałam w ogóle walczyć o przyjęcie tej informacji, ponieważ była absolutnie oczywista.
Pływanie zupełnie rewolucjonizuje moje spojrzenie na tę kwestię. Po pierwsze: jako dyscyplina szalenie techniczna daje progres zawodnikowi, który poprawia technikę. Można mieć wielkie płuca i młócić wodę w miejscu- zatem sprawa jest jasna. Po drugie: widzę się w pływaniu jako osoba początkująca; nigdy nie startowałam w zawodach pływackich, nie ogarniam tempa w jakim płynę, mało jeszcze o tym życiu wiem. Biegając, nakładałam na siebie presję, że musi być odpowiednio szybko. Do pływania podchodzę zabawowo, nawet kiedy każą mi płynąć na maxa.
Razem z możliwością doskonalenia pływania spadł mi z nieba również fantastyczny trener. Andrzej bowiem nie ma sumienia. No dobra, może ma, ale przed treningiem zostawia je w szatni. Wychodzi z założenia, że skoro zawodnik przyszedł na trening, to znaczy że może pływać. A nie “może, ale (…) ani (…) i oprócz (…) (wpisz dowolne)”. Spałeś 3 godziny – trudno, zaraz płyniesz sprawdzian 400m na samych nogach. Dusi cię kolka – żołądkiem nie płyniesz, więc PŁYŃ. Masz skręconą kostkę – takie życie, zapraszam na test na maxa – przecież zawsze znajdziesz coś, przez co nazwiesz ten dzień nieodpowiednim na pływanie “w pałę”.
W połączeniu z moim podejściem trzech P – Pomarudzę, Popłaczę ale Popłynę – daje to całkiem ciekawą mieszankę.
Dzisiaj przyszłam pływać po dwóch opuszczonych treningach. W poniedziałek, idąc na przystanek autobusowy po treningu ze Smokiem, wpadłam nogą w dziurę i skręciłam sobie kostkę. Nadal nie rozumiem jak to się dzieje, że takie wypadki zdarzają mi się tylko na prostej drodze. Jednak dzisiaj byłam już tak zmęczona odpoczywaniem, że postanowiłam mimo wszystko wybrać się na trening. Od samego początku modliłam się, żeby nie było żadnego mocnego zadania, bo przecież odnóże- a na domiar złego już na rozgrzewce dwa razy złapała mnie kolka (nigdy mi się to nie zdarzało podczas pływania!). I tym razem sprawdziło się założenie, że im gorzej, tym mocniej- chwilę później czekała mnie niespodzianka: sprawdzian na 400 metrów! Po pierwszej setce już nie wiedziałam, czy większym problemem jest jednakowoż-trochę-wciąż-boląca-kostka, czy może okularki, które kompletnie zaparowały i zmusiły mnie do płynięcia na Titanica (ścianę nawrotową zauważałam będąc od niej oddaloną o pół metra).
Jak łatwo można się domyślić, nie tylko nie umarłam, lecz także nie zderzyłam się ze ścianą oraz nie odpadła mi noga. A po tym wszystkim popłynęłam jeszcze trzy setki z progresją i pojechałam zadowolona do domu.
Gdyby ktoś mnie powiadomił, że na tym treningu będę płynąć sprawdzian, to bym na niego nie przychodziła – bo głupio pływać z nie do końca działającą nogą, bo to i tamto. Ale znowu wzięto mnie z zaskoczenia. I dobrze.
Dobrze, naprawdę fantastycznie wiedzieć, że nie wszystko we mnie umarło i że tamto “wtedy” jeszcze ma szansę wrócić. I że to, co wówczas pchało mnie do przodu, to nie było tylko poczucie, że złapałam się w pułapkę bez wyjścia.
Czwartek, październik, boli, ciemno. A więc chodzi o to, żeby w tym zbiorze nie zauważać niepasującego elementu. Ta droga nie ma końca, ale na pewno z niej nie zawrócę.

935562 10200534216930238 1622200255 n