PROJEKT GRZYBNO 2013: dzień 23: zdradliwa wena, raz jest, raz jej nie ma

Dzisiaj jej raczej nie ma, ale skoro mam tu skrobać codziennie, to i dziś coś napiszę.
Zacząć muszę, oczywiście, od treningów.
Na dobry początek dnia krótki bieg. Jeśli czegoś mi tu brakuje w stosunku do życia w Warszawie, to zdecydowanie tej łatwości wstawania o świcie. Niestety mam tutaj tendencję do przesiadywania do późna. Jeśli skończę ostatni trening wieczorem, to zazwyczaj zabieram się do przeczesywania Internetu, dokańczania pracy, pisania na blog, bla bla bla.. i tak niepostrzeżenie robi się 23. Potem jeszcze osiem razy przejrzę tablicę na Facebooku, dwa razy wejdę na onet i sprawdzę, czy nic się nie zmieniło na forach… i mogę powoli zebrać się do spania. Ale wtedy mi czegoś brakuje. Są to, o dziwo, dźwięki z krajowej siódemki. Cóż.. małą Asię rodzice usypiali za pomocą włączenia suszarki albo odkurzacza- rytmiczne buczenie natychmiast mnie morzyło. Chyba coś mi z tego zostało, bo tutaj jest mi po prostu za cicho.



Następnie były – nie zgadniecie co! – tak, planki :-), a później trening na siłowni. Jest to zdecydowanie mocne uderzenie, ale dziś nie zmasakrowało mnie tak jak dwa tygodnie temu. SIŁA!!!
Po południu pojechaliśmy na rowery mtb. Nienawidzę skracać treningu, a dzisiaj znowu musiałam to zrobić. Tak zwana siła wyższa. Niestety spodziewałam się tego już przed wyjazdem. Chciałam dać sobie szansę i jechać na drugą pętlę, ale sens tego był wątpliwy. Niemniej mogę być dość zadowolona z tego nieszczęsnego treningu, a to dlatego, że przetestowałam nowe opony.
Do tej pory jeździłam na Continental Mountain King. Wielkie, grube i agresywne traktory na trudne warunki. Przyzwyczaiłam się już do ich przyczepności i czułam się naprawdę komfortowo, choć nie były ani szybkie, ani dobre na piasek. Wojtek kupił mi i założył coś, co przedefiniowało moją jazdę- Continental X King.
Pierwsze wrażenie było piorunujące: Jezu, slicki! Nie dość że cieńsze, mocniej napompowane, to jeszcze ślizgają się na kamieniach i driftują na piasku. Ale chyba rzeczywiście są szybsze, bo po 10 kilometrach Wojtek stwierdził, że “cisnę jak Tanja Žakelj” oraz “dobrze że nie widzę, jak ten rower mną miota”. Siła autosugestii jest jednakowoż wielka- czuję się jak na gładkich oponach i wstrzymuję oddech za każdym razem, kiedy wjeżdżam na głęboki piasek albo mam do pokonania kamienisty podjazd.
Tyle o moich dzisiejszych zmaganiach z rzeczywistością.
Pogoda niestety daje znaki, że kończy się lato. Jest coraz ciemniej i już nie tak ciepło, nawet gdy słońce stara się jak może. Dziś wyległam przed dom na kocyk, ale leżenie na nim szybko zamieniło się w siedzenie w śpiworze z koca. Naprawdę nienawidzę zimy i myśl o niej przyprawia mnie o dreszcze. W tym roku mam jednak silną motywację, żeby się nie załamywać, ale dobrze ją przepracować, tak jak chociażby dwa lata temu. Mam nadzieję, że będę już w stanie spokojnie robić dwa treningi biegowe dziennie, więc może obędzie się bez spędzenia połowy życia na trenażerze. Ech, cokolwiek.