PROJEKT GRZYBNO 2013 – dzień 1: 5+60+12+1.5 km + 50 min

Tytuł enigmatyczny i ‘cyfrowy’, który zaraz wyjaśnię 🙂

Pod względem treningowym dzisiejszy dzień można nazwać ‘spokojnym wszystkim po trochu’. Intensywność podejmowanych aktywności była niewielka, odczuwalnie wszystko bardzo spokojnie i zapoznawczo z nowymi terenami.

W gruncie rzeczy trasy nie są takie nowe. Jak już wspominałam, Grzybno to mój drugi dom właściwie od mojego najwcześniejszego dzieciństwa. Biegam i jeżdżę po okolicznych terenach już trzeci rok. Nie zmienia to faktu, że co roku zachwycam się nimi na nowo. Trudno mi wyobrazić sobie milsze miejsce na Ziemi..



Dobrze się tu śpi. I nie wstaje się rano aż tak szybko jak w Warszawie. Niezależnie od godziny, na Czerniakowskiej nie budzę się sama- krajowa siódemka nigdy nie zasypia. Tutaj o piątej rano nawet ptaki przewracają się dopiero na drugi bok. Ale kiedy już wygrzebię się z łóżka (a jeśli nie jest wówczas dwadzieścia stopni na zewnątrz, to naprawdę nie jest to proste, bo dom jest ze swej istoty zimny) to już pierwszy krok po wybiegnięciu za bramę wynagradza wszystko. Cisza, czyste powietrze, słońce oświetlające pobliskie jezioro. Słyszę każdy swój oddech i krok, spod nóg uciekają mi żaby, czasem widzę jak z pola przyglądają mi się sarny. Życzyłabym sobie codziennie takiego poranka.. Jestem dzieckiem wsi.

Ale do rzeczy, do rzeczy, bo nie wszystko jest tak kolorowe w tym bieganiu. W każdym razie nie w tym roku, bo dwa lata temu było cudownie, mogłam biec i biec bez końca. Cóż, raz na wozie, raz w nawozie, a teraz zdecydowanie jestem w tym drugim. Miałam nadzieję, że Wojtek da mi na dzisiaj więcej kilometrów do biegania i wreszcie zrobię upragnioną dychę, ale… szybko zaczęłam mu być wdzięczna za to, że miałam do wybiegania tylko piątkę. Jakby nie patrzeć, nadal biega mi się ciężko i niezbyt dobrze. Na swojej warszawskiej, przydomowej pętelce doszłam już do W MIARĘ komfortowego poziomu 5-6 kilometrowych wybiegań, ale to nadal bardzo, fatalnie słabo (przypominam- dwa lata temu na rozgrzewkę biegałam przynajmniej 10 km po ~5’/km). W Grzybnie jest generalnie pięknie i cudownie, ale jest też pagórkowato. Od domu pierwsze 300 metrów jest płaskie.. i to koniec prostej drogi. Potem jest stromy zbieg wąwozem, a dalej to już ciągłe podbiegi i zbiegi. Nie da się biec z umiarkowaną intensywnością, a jakby mocno się nie pobiegło, i tak najmocniejsza jest końcówka, bo wąwozem trzeba jeszcze wbiec z powrotem do domu. Reasumując- dzisiejsza piątka wcale nie była taka sympatyczna, jakbym sobie tego życzyła. Na szczęście nie ma żadnego konkretnego powodu, dlaczego biega mi się tak a nie inaczej (oprócz tego że jestem niewybieganym słoniem), więc pozostaje mi tylko jedno: biegać. W zeszłym roku ubzdurałam sobie, że nie będę biegać, bo biega mi się źle- w tym roku wiem już przynajmniej, że samo się nie poprawi. Straciłam już wystarczająco dużo czasu, nie mogę już narzekać, ale pracować.

Po porannej piątce rzut na karimatę i porcja planków i rozciągania na świeżym powietrzu. Uskuteczniałam już ogólnorozwojówkę w plenerze podczas spacerów z psami nad staw w Rezerwacie Jeziorka Czerniakowskiego, ale nic nie zastąpi warunków własnego ogrodu. W międzyczasie, oczywiście, Smok molestował mnie o rzucanie mu piłki. Jedyna opcja, żeby nie dostawać przynajmniej raz na minutę psią piłką w twarz to.. iść ze swoim treningiem na siłownię (mogę też zamknąć psa w kennelu, ale nie da się ćwiczyć w spokoju, gdy wpatrują się we mnie Te Smutne Oczy) 😉

Następnie wybiegałam psy podwójną porcją frisbee, poczekałam aż Wojtek wstanie i się ogarnie i pojechaliśmy na szosową wycieczkę. Miała być rekreacyjna przejażdżka i była- już nie pamiętam, kiedy ostatnio pojechałam po szosie z tak niską średnią prędkością (26 km/h, 61 km). Wynikało to jednak głównie z dużej ilości zatrzymań i snucia się po 10 km/h w tak zwanym oczekiwaniu :), bo na zjazdach cisnęliśmy dziarsko. Jazdy w dół było naprawdę bardzo dużo i nawet jestem z siebie trochę dumna, bo nie na każdym hamowałam… Garmin pokazał maksymalną prędkość 54 km/h- to oznacza, że typowy szosowiec jechałby tam ~65 km/h, ale ja jeszcze rok temu umierałam przy 45. Nie jest źle 🙂
Podjazdy na drodze Grzybno-Chmielno-Wieżyca to w ogóle temat na oddzielną notkę. Z zeszłorocznych jazd pamiętam zwłaszcza dwa: jeden długi i kręty na drodze do Chmielna, drugi ‘legendarny’ pod samą Wieżycą. Drugi był dłuższy, ale nie wybitnie zabójczy (choć dość odczuwalny), za to na tym chmieleńskim trochę mnie zatykało. Dzisiaj przeżyłam dwa zaskoczenia- możecie się łatwo domyślić w których miejscach.. Mówiąc najprościej- czułam się tak, jakby zaorali te drogi. Przed drugim widziałam znak “uwaga na stromy podjazd”, więc zrzuciłam z blatu (nie robię tego często) i nastawiłam się na hardkor. Ruszyłam dziarsko, lecz z obawą- jechałam i jechałam, czekając na ten podjazd i nagle.. dojechałam do skrzyżowania z drogą krajową nr 20. Wszystko wskazuje więc na to, że osiągnęłam efekt dziecka na szczepieniu- nastawia się, że będzie go bolało, czeka na to straszne ukłucie, a nawet nie poczuje, jak pielęgniarka wyjmie igłę i będzie po wszystkim…
Również pierwszy raz zdarzyło się, abym szybciej wjeżdżała na górę niż z niej zjeżdżała. Asfalt był pokryty mokrym piaskiem, więc staczałam się w dół 20 km/h, trzymając za hamulce.
Widzę wyraźnie, że bikefitting zdziałał cuda. Wymienione siodło, podniesiona i przesunięta sztyca oraz przekręcony mostek w kierownicy dały niesamowite efekty. Nie sądziłam, że kiedykolwiek przestaną mnie boleć plecy podczas jazdy, a jednak.. Czuję, że generuję większą moc, łatwo wchodzę na wyższe tętno, jestem stabilniejsza. To wszystko procentuje. Bikefitting nie był tanią zabawą, ale jestem przekonana, że to była najlepsza inwestycja w zdrowie, jaką mogłam dokonać. Wiedząc, jakie przyniosło to rezultaty, byłabym gotowa zapłacić za tę usługę nawet trzy razy tyle.
Co więcej, dzisiaj była pierwsza jazda na nowych oponach (różowych cudakach Rubino Pro z limitowanej edycji z Giro d’Italia :)), które Wojtek testowo dopompował mi do 8 atmosfer. Wcześniej jeździłam na 6.5, więc oprócz poważnej obawy o złapanie kapcia na pierwszej wyrwie w asfalcie odczuwam także +10 do generowania mocy. Rzecz jasna na dzisiejszą przejażdżkę nie wzięłam zapasowej dętki (jak zwykle…), ale Giant okazał się łaskawy i dętki przetrwały nawet próbę ognia w postaci zaliczenia dwudziestometrowego odcinka dziury na dziurze przy prędkości 30 km/h.
Muszę też zaznaczyć, że dzisiejsza jazda pozytywnie zaskoczyła mnie pod względem kierowców aut. Kaszubi jeżdżą strasznie, cisną na czołówkę, wyprzedzają ‘na gazetę’, trąbią, spychają, wymuszają pierwszeństwo. Dzisiaj było zaskakująco dobrze, tylko jeden na nas trąbił, a jedne wieśniaki w samochodzie wyciągały łapy i gapiły się z otwartymi paszczami. Bardzo dobra statystyka. Życzę sobie, żebym mogła tak powiedzieć każdego dnia pobytu tutaj, choć wiem, że to raczej złudna nadzieja.

Wieczorem zafundowaliśmy sobie odrobinę zmodyfikowaną powtórkę z wczoraj, czyli rekreacyjna ‘zakładka’ rowerowo-jeziorna. 6 km po lesie na góralach, skok do jeziora, 1.5 km kraulem i z powrotem. Bardzo się cieszę, że jest ciepło i mogę pływać w samym kostiumie, ale to przybliża mnie do porażki w triathlonowym debiucie, a konkretnie do pozostania na wieki w strefie T1, gdzie beznadziejnie utknę w piance. Zobaczymy. Co najważniejsze, coraz bardziej komfortowo pływa mi się w otwartej wodzie, chyba nienajgorzej idzie mi trzymanie prostej linii, nie wpadam w panikę kiedy smyrają mnie wodne roślinki.

I to by było na tyle. Dodam jeszcze na koniec, że po drodze do domu, jeszcze w lesie, mamy taki króciutki, kamienisty i błotnisty podjazd, po którego pokonaniu Wojtek zapytał mnie wczoraj “jak mi się jechało”. Nie bardzo rozumiałam o co chodzi, dopóki mi nie wyjaśnił, że dwa lata temu widząc tę górkę zsiadałam z roweru i wprowadzałam go na górę twierdząc, że “tam to na pewno nie wjadę”. Zabawne, jak mocno może zmienić się perspektywa postrzegania niektórych rzeczy.. Odnoszę to zarówno do roweru i pływania, jak i – niestety – do biegania. Podobno do przyszłej niedzieli mam same spokojne biegi, a potem zaczyna się tyra. Wojtek z rozbrajającą szczerością stwierdził, że “na pewno wpadnę w depresję, ale nic go to nie obchodzi”. Oby i w tym przypadku nie było tego złego, co nie wyjdzie na dobre. Bieganie nade mną wisi i lamentuje…