per aspera ad astra

tak było: od bohatera do zera w jeden dzień.

biegać, biegać, BIEGAĆ za wszelką cenę. 100 km w tygodniu, bo poniżej 80 wpadałam w panikę. nie chciałam odpuścić na jeden dzień, bo byłam przekonana, że przez dobę stracę wszystkie umiejętności, wydolność, chęci. PRZEabsurd, a przeabsurdy muszą kończyć się źle.
wiedziałam, że tak będzie! wszystkie mądre głowy, które mi to powtarzały, miały rację, ale ja doskonale WIEDZIAŁAM o tym również wtedy, kiedy jeszcze (tylko teoretycznie!) mogłam temu zapobiec. stało się więc to, co było tylko kwestią czasu. i… chyba dobrze. i dobrze, że nie stało się nic gorszego, do czego być może było już blisko.



w ciągu roku przeżyłam najtrudniejsze próby woli, charakteru, siły- tak ciężkie, że ciężej już być nie może. zapasy determinacji były bardzo mocno eksploatowane, kiedy po słowach fizjoterapeuty że ‘raczej nic wielkiego się nie dzieje’ szłam biegać z potężnie naderwanym mięśniem; kiedy przez kilka miesięcy wydawałam fortunę na rehabilitację, która nie przynosiła efektów; kiedy jedno głupie poślizgnięcie się na lodzie cofało mi efekty pracy o parę tygodni; kiedy teoretycznie wszystko było dobrze, a w istocie wszystko było źle i jeden uraz przechodził w drugi, a po wyleczeniu przychodził kolejny problem. wtedy, gdy zimę zastąpiła wiosna, a wiosnę lato, a ja nie wiedziałam co ze sobą zrobić, bo w nocy nie mogłam spać, a w ciągu dnia nie miałam na nic siły. życie leciało mi przez palce, dzień po dniu coraz gorzej, coraz słabiej i choć pozornie zupełnie ‘normalnie’- uświadomiłam sobie, że po prostu nie umiem- i z całych sił NIE CHCĘ!!!!- żyć tak po prostu..
kiedy straciłam już ten mityczny ‘jeden dzień’ czy tydzień, reszta zaczęła sypać się coraz łatwiej. leciały tygodnie, miesiące, a mnie coraz bardziej było wszystko jedno, a chęci do walki powoli zastępował wielki żal. podejmowałam kolejne nieśmiałe próby, za każdym razem myśląc, że ‘tym razem będzie dobrze’, ale szybko stwierdzałam, że to nie to co kiedyś. czas płynął, ale.. przecież i tak nie zawróciłby dla mnie swojego biegu. sama sobie musiałam dać tę szansę, uświadomić sobie, że nie wyobrażam sobie usiąść za dziesięć czy piętnaście lat i powiedzieć komuś: ‘a, tak, biegałam sobie, ale się popsułam i już do tego nie wróciłam’. no jak, kurde, nie wróciłam? i tak jest mi szalenie wstyd, że mam takie nieaktualne życiówki, że właściwie nie zdążyłam się za bardzo rozbiegać, a już się posypałam. nie ma tak, no!

nie we wszystkich starciach zwyciężyłam, ale wojnę wygram. było tak źle, jak nigdy się nie spodziewałam że może być. w najgorszych snach o tym nie śniłam. więc teraz zrobię wszystko, żeby to się nie powtórzyło, bo najcięższy trening jest lżejszy od udręki niemocy. wolę paść martwo na trawę, uduszona i zakwaszona do granic możliwości, niż leżeć na kanapie, zwinięta w kłębek i rozmyślająca o tym, co by było gdyby. wielkie chapeau bas dla Wojtka, że ze mną wytrzymał. ja na jego miejscu przeprowadziłabym siebie na balkon albo wysłała do wariatkowa na wieki wieków. teraz już będzie lepiej. wracam małymi krokami i o niebo mądrzej. nawet w doborze kontuzji mam szczęście, bo z tym co sobie zrobiłam mogę całkowicie pomyślnie trenować. gorzej z codziennym funkcjonowaniem, bo idealnie dla moich pleców byłoby, gdybym rzuciła w cholerę studia i nigdy nie unieruchamiała się na niewygodnym krześle na parę godzin 😉 cóż, widać jestem stworzona do bycia w akcji..

z perspektywy czasu nie mogę się nadziwić, jak z takimi brakami (WSZĘDZIE: w technice, sile, rozciągnięciu) dałam radę nabiegać te swoje- jeszcze marne, ale przyzwoite jak na rok biegania- życiówki. wydolność mam teraz pewnie ze dwieście razy gorszą, technicznie też nie wymiatam (i nie jestem przekonana, czy kiedykolwiek to się zmieni), ale i tak poprawa jest ogromna (co stwierdziła nawet moja pani fizjoterapeutka, a warto wspomnieć, że fizjoterapeuci i lekarze zdecydowanie rzadko mnie chwalą:)). wiem co robić, czego nie robić i jak to wszystko sensownie poukładać. czy żałuję tamtych treningów, tamtych ze wszech miar nierozsądnych działań? ha- nie! nie ma nic bardziej satysfakcjonującego niż kolejna przekroczona granica. łapałam dzień. żałuję, że musiałam przerwać trenowanie na tyle czasu, ale wiedziałam, że tak najprawdopodobniej się stanie. a być może dopiero teraz zacznie się prawdziwe trenowanie.

no i co chyba najważniejsze, co wynoszę z tego pozornie straconego czasu- znalazłam TO. wszystko szło w TYM kierunku, ale ani ja, ani mój trener Wojtek nie chcieliśmy tej myśli do siebie dopuścić. ale teraz już wiemy. nigdy nie dawałam rady skupić się bez reszty na samym bieganiu, zawsze po treningu lądowałam w końcu na rowerze albo w basenie (‘dobijając się’ jak to widzieli inni, ‘odpoczywając po bieganiu’ jak to widziałam ja :-)). naturalne więc było, że w okresie, w którym jako rekonwalescentka nie mogłam biegać (dobre sobie- przecież zaczęłam dopiero parę tygodni temu! :P), zintensyfikowałam swoje boje pływacko-kolarskie. i tu los znowu się do mnie uśmiechnął. najpierw na pomoc pospieszył mi Giant Polska (oraz Mama- najlepsza instytucja na ekspresowe, nieoprocentowane pożyczki na rowery szosowe:)), potem Warsaw Masters Team. radosne pomykanie ‘góralem’ zamieniło się w poważniejsze trenowanie na rowerze, a bezładne plumkanie w basenie stylem ‘potwora z Loch Ness’ (tak nazywał mojego kraula Wojtek…) porządnym pływaniem pod okiem trenera.. gdyby nie ludzie, którzy we mnie uwierzyli nawet wtedy, kiedy moja sportowa samoocena spadła do poziomu Rowu Mariańskiego, wszystko potoczyłoby się pewnie zupełnie inaczej.
teraz już łatwo się domyślić, co to wszystko oznacza: oczywiście TRIATHLON! kto by pomyślał, że kiedykolwiek powiem, że z całą pewnością w moich pierwszych startach najsłabszą dyscypliną będzie bieganie (o ile nie utknę na wieki w piance do pływania- to jest możliwe przy moich zdolnościach manualnych)? nic to.. trzeba pracować dalej 🙂

Nie płacz
w liście nie pisz
że los ciebie dotknął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka
to otwiera okno

odetchnij
popatrz
spadają z obłoków
małe-wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia

a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
(…)

spokój mi nie grozi.. ale okno chyba dostrzegłam 🙂

i znowu jestem pierwszym porannym biegaczem na ścieżce w Rezerwacie, znowu spotykam lisy, sarny i zające w środku Warszawy, znowu jeżdżę rowerem po pustych ulicach drogi krajowej…

screen4